Kesja napisał(a):
26milko napisałaś:"Kesjo, tak, był to dla mnie problem, tak jak dziś to rozumiem, wynikający właśnie z egoizmu i skłonności do użalania się nad sobą." Czy mogłabyś mi coś więcej na ten temat napisać.
"Kesjo, tak, był to dla mnie problem, tak jak dziś to rozumiem, wynikający właśnie z egoizmu i skłonności do użalania się nad sobą." Czy mogłabyś mi coś więcej na ten temat napisać.
Podstępne jest serce, bardziej niż wszystko inne, i zepsute, któż może je poznać?
Jak to ze mną było...? Egoizm i zarozumialastwo „wyssałam z mlekiem matki”, bo byłam od najmłodszych lat traktowana jako wyjątkowa, super zdolna itp.(rodzina tzw. „wierząca”, kościół zielonoświątkowy) W wieku lat 17:00 trafiłam do kościoła Ruchu Wiary, po okresie „punkowania”
i depresji. Porzuciłam z ochotą grzechy typu picie, palenie i inne „grubsze”, były też i inne owoce nawrócenia, zmiany w mojej duszy (np. z babochłopa Pan Bóg zrobił mnie kobietą i przestałam się tego wstydzić.)
Radośnie przyjmowałam wszystko jak leci, zachwycona tym, że Pan Jezus wyrwał mnie z bagna i dna – przecież przez usługę tych ludzi! Wszystkie typowe „prawdy wiary”, że w Chrystusie wszystko mam, że jeśli tylko poznam wolę Boża w danej kwestii, uwierzę i nie dam się zepchnąć z tego stanowiska, to otrzymam to, choćby okoliczności wyglądały kiepsko i wszystko mówiło że jest wręcz odwrotnie. Poza tym różne siostry, które dopiero co się zaręczyły, opowiadały jak to już wcześniej wiedziały kogo Pan Bóg ma dla nich, choć jeszcze nic na to nie wskazywało, jak to się wytwale modliły, wierzyły - no i stało się! To rozbudzało u wielu osób, także u mnie niezdrowy „pęd ku zamążpójściu”, które miało być oczywiście „tylko za tego kogo Bóg przeznaczył” ale w sosie „wypełnienia planu dla MOJEGO życia, realizacji MOJEGO potencjału, stopnia na drabinie MOJEGO rozwoju, drogi do MOJEGO szczęścia. Nie było natomiast (no bo skąd) wezwania do czujności i do uświęcenia (była za to nauka, że skoro już mamy nowe serce, to tylko wystarczy dośc mocno wierzyć, i sama doskonałość przez nas się przejawi), ani nauki o zaparciu się siebie i niesieniu krzyża.
Z przykrością muszę powiedzieć, ze u mnie po początkowym okresie pozytywnych zmian, nastąpił proces duchowego obumierania. Nie chcę za bardzo się rozpisywać o wszystkim a tylko skoncentrować na sprawie małżeństwa (Nie wiem, czy mi się to udaje?). Wyrosłe na tym gruncie wybujałe oczekiwania, połączone z wewnętrznym przekonaniem o własnej wyjątkowości, (wtedy sobie nie zdawałam sprawy, że mam za wysokie o sobie mniemanie) doprowadziły do tego, ze pojawiło się u mnie „objawienie”, że będę żoną pastora, wówczas jeszcze kawalera. Trwało to rok, zanim mu się „oświadczyłam” i dowiedziałam się że to nieprawda, bo on nic podobnego od Boga nie usłyszał.
Potem było jeszcze z dziesięć lat, zanim spotkaliśmy się z moim mężem. Ale ja ci tu historię mego życia opowiadam, a chyba nie o to chodziło. No, po prostu, w tym całym okresie były takie dni, tygodnie, miesiące, gdy mi się bardziej chciało „za mąż” niż kiedy indziej. Wtedy potrafiłam modlić się, żaląc się Bogu jak to jest mi źle, i jak bardzo chcę, zeby JUŻ, JUŻ dał mi męża, bo jestem taka biedniutka, zapłakiwałam się i często kończyło się to złością na Boga, że ja się tak pilnie modlę, a nic się nie dzieje. Że skoro już mnie uleczył i sprawił, że stałam się „kobieca” i cieszę się z tego, że jestem kobietą, to teraz powinien szybko dać mi mężą, bo przecież wyraźnie czuję, że nie jestem stworzona do samotności. Zaś kiedy zaczęłam żyć w świecie, i robić co mi się podobało, to już całkiem „wzięłam sprawy w swoje ręce” - skutki były opłakane.
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że warto czekać na to, lub tego, którego ma Pan Bóg, choćby nie wiem jak długo. Ale... czekać tak, jakby się nie czekało... Mojego kochanego „Głowa” poznałam przy okazji wspólnego usługiwania (tłumaczyłam). W ogóle wtedy to już coraz więcej angażowałam się w różne posługi w kościele i nie tylko. Myśle, że to jest najlepszy sposób radzenia sobie z samotnością, poprzez poświęcanie wolnego czasu na pomaganie innym (przy dzieciach, opiece nad starszymi, chorymi). Poza oczywiście modlitwą i przyjmowaniem Bożej prawdy „przemienianiem umysłu”, jak nazywa to Biblia. Bo różne fałsze (np. że coś się nam należy natychmiast od Boga, lub - że tracimy najpiękniejsze lata, pozostając niezamężnymi), jeśli ich nie wykorzeniać, nie konfrontować z prawdą, potrafią człowieka zdołować, a w najgorszym razie doprowadzić do grzechu. Kesjo, modlę się za ciebie, że Pan Bóg dał ci pokój i zadowolenie z tego stanu, w jakim jesteś teraz, a jeśli taka Jego wola, dał Cię za żonę jakiemuś bogobojnemu meżowi.