Cytuj:
Ja rozumiem, że w dzisiejszym świecie i w dzisiejszym Kościele jest wiele nieprawości i trzeba z tym coś robić, ale jeśli w imię uświęcenia porzucimy radowanie się Bogiem, to prędzej lub później naszym bogiem stanie się samo wypełnianie przykazań.
Własnie brakuje mi najbardziej radości i wolności w Duchu Swiętym. Czuję się wręcz przygnieciona troskami. Jak radować się Bogiem? Czy nie trzeba by było pozwolić sobie na trochę wolności? Czy nie warto by było porzucić tej ogromnej kontroli "formy"? Tego nie wolno, tego nie wypada, a tu jest niebezpieczeństwo, że coś pójdzie z "ciała"...A co
się stanie, jeśli rzeczywiście- po daniu trochę więcej wolności- coś pójdzie z "ciała"? Bywałam na nabożenstwach,gdzie u niektórych braci isióstr rozpoznawałam udawanie języków. Jakoś o tym wiedziałam( że udają). Ale czy to spowodowało, że ten dar(autentyczny) przestał bywać udzielany
innym...? Coś się "zawaliło"..? Skąd ten wielki strach przed "podróbkami"...? Bo widzę, że nadmierna kontrola ze strachu przed "nbieprzyzwoitą formą" rodzi...nową formę...( pt. ten refren ma być zaśpiewany dwa razy, a nie tak jak u tych wstrętnych hipercharyzmatyków osiem!) .I zamiast cieszyć się Bogiem w wolności, liczymy ile razy kościelni muzycy refren zaśpiewali...
Niby chcemy darów i działania Ducha Świętego. A tak naprawdę cały czas słyszę troskę o formę. Żeby "nie przesadzić". Żeby było poprawnie. Żeby "nie odlecieć". Czasem mam wrażenie , że się uduszę.
Tęsknię za odrobiną spontaniczności, wolności, radości. Nie chcę się martwić, że coś "powiem nie tak", kiedy pomodlę się na głos. Chcę się poczuć swobodnie, kiedy przychodzę wraz z innymi do Boga.
Zrodził się we mnie jakiś bunt. I w moim mężu też. Ostatnio zafundowaliśmy sobie szczerą rozmowę, a potem- jak wariaci- zaczęliśmy się modlić "jak za młodych lat". Z językami, śpiewem w Duchu, spontanicznie, nawet sobie poskakaliśmy. Poczułam się 10 lat młodsza, wróciła ochota do czytania Słowa, coś jakby duchowo drgnęło.
Czy to naprawdę jest złe? Czy na grupach domowych by tak nie można było? Wiem, wiem- uczucia są nieważne, emocje należy tłamsić, ale przecież Bóg dał nam ciało , które jest zdolne je odczuwać- wiec czemu nie mogę przyjść do Boga w modlitwie taką, jaką jestem naprawdę, czemu mam się pakować w jakieś ramki...?
Wiem, że nie można wszystkiego przestać kontrolować i nie o to mi chodzi. Ale nadmierna kontrola rodzi mój bunt.
Kiedyś było we mnie więcej wiary. Wtedy, kiedy było więcej radości i spontaniczności w moim życiu. Byłam odważna, cuda na moich oczach się działy. Chcę sobie to przypomnieć. CHcę, żeby to wróciło. Wołam do Boga cały czas. Ale nie ma oparcia w wierzących, którzy niby chcą, a tak się zachowują, jakby nie chcieli. I mam wrażenie, że z ludźmi, którzy nigdy nie przeżyli chrztu w Duchu Świętym, rozmawiam jak przez szybę. Oni nie pojmują mojej tęsknoty. Nie rozumieją, a ja nie umiem im wytłumaczyć. A kiedy opowiadam, jak przed laty Bóg działał, to słuchają tak z niedowierzaniem, jakbym im bajki opowiadała.
CZemu tak jest? CZemu tak się stało?