Być może trochę za późno się włączam, ale dodam jeszcze coś, choć :
1.poniewczasie i 2. być może trochę nie na temat
za co z góry przepraszam.
Rozmawiacie o chrześcijanach, a ja coś chciałam powiedzieć o rozmowach z niewierzącymi.
Sądzę, że oprócz różnic pomiędzy "fanatykami" a "relatywistami", są jeszcze półtony i półcienie wynikające z naszych charakterów. Nie przemycam tu żadnej psychologii, ale uważam, że nasza różnorodność może być świetnie wykorzystywana przez Boga. Ktoś jest lepszy w sianiu, inny w podlewaniu, ale to Bóg daje wzrost.
Ktoś stanie na rynku i będzie głosił, czy słuchają, czy nie, inny będzie wolał się najpierw trochę zaprzyjaźnić, choćby idąc na piwo.
Dzięki Bogu za jednych i drugich, ponieważ On wie których komu posłać, w jakim czasie i na jakim etapie.
Ja osobiście czekam zawsze na coś, co w moim języku z Bogiem nazywam "zielonym światłem". I On i ja wiemy o co chodzi. Nigdy się nie pomyliłam w rozpoznaniu zielonego światła.
Pracuję zazwyczaj "na ludziach", którzy kiedyś już o Bogu słyszeli, albo zostali skruszeni przez jakieś okoliczności, choć to się okazuje w trakcie i czasem mnie zaskakuje. Nie wiem tego wcześniej, ale najwyraźniej to taka moja "specjalizacja"
Mam na myśli to, że Bóg już wcześniej użył w ich życiu innych osób, a ja najczęściej jestem "środkowym ogniwem" to znaczy nie widzę natychmiast rezultatów, bo prawdopodobnie żąć będzie jeszcze kto inny...Natomiast widzę w nich poruszenie.
Nie znaczy to, że ludzie wokół (w pracy itp) nie wiedzą kim jestem. Wszyscy wiedzą. Czasem rozmawiamy o Bogu, ale czasem tylko mi się przyglądają, w jakiej sytuacji jak postąpię.
Jeżeli dostanę "zielone światło"- rozmowy są bardzo głębokie. Wtedy za moimi plecami jest Bóg i ja to po prostu wiem.
Mam taką sytuację ostatnio- właśnie jest w trakcie. Miałam na sercu pewną osobę, poznaną kilka miesięcy temu, oddaloną ode mnie geograficznie, poważnie chorą, uzależnioną i prawdopodobnie lekko upośledzoną. Wiedziałam, że jej choroba się pogłębia i może umrzeć, a ja nie mam jak dotrzeć do niej z ewangelią. Nie miałam przekonania do pisania listów, czy wysyłania broszurek- czułam, że ona nie będzie ich czytać, bo w ogóle nie czyta, to nie ten styl, nie tędy droga.
Pozostawało się modlić, żeby to Bóg wszystko "urządził". I urządził.
Parę dni temu niezwykłym "zbiegiem okoliczności" kobieta ta została przewieziona do hospicjum akurat w mojej miejscowości. Innym "przypadkiem" dowiedziałam się o tym. To było klasyczne "zielone światło". Zrozumiałam, że Bóg mi ją "daje". Zaczęłam ją odwiedzać i ona przyjmuje to chętnie.
I jeszcze coś. Czułam, że potrzebuję czyjejś modlitwy w czasie, kiedy tam jestem. Nie jestem związana z żadnym zborem, więc powiedziałam o tym po prostu Bogu. Tego samego dnia zadzwoniła do mnie nieoczekiwanie pewna koleżanka, chrześcijanka i od słowa do słowa weszła w temat i obiecała modlitwę. Tak to jest, tak to "działa"...
Co nie znaczy, że u innych nie może być inaczej.
Pewnie na kształtującej się tu skali byłabym raczej relatywistką, hm?