Wiesz Smoku,
Twoje pytanie jest bardzo ciekawe. Zwłaszcza uwaga o oskarżeniu. Wszystko zaczęło się od rozmowy , którą miałam jako nastolatka(oj jak dawno temu

). Wtedy ktoś niewierzący(sama jeszcze wtedy byłam na drodze poszukiwania Boga) powiedział mi, że pomagam, by czuć się lepiej, a nie by komuś ulżyć. Oczywiście w pewnym sensie jest to i jedno i drugie. Np. widzę biedną babcię, to kupuję jej bułkę, by ją nakarmić. Ale kupuję tę bułkę, bo chcę spać spokojnie w nocy, z poczuciem, że zrobiłam coś dobrego, gdy nadarzyła się okazja. Czyli robię to dla własnego dobra(dobrego samopoczucia), a nie dla dobra drugiej osoby. To, że ta druga osoba na tym korzysta, to już produkt uboczny. Wielu ludzi też chyba wykorzystuje ten mechanizm jako formę manipulacji, żeby na nas wymusić pomoc.
Od tamtej pory(od tamtej rozmowy) próbuję zastanowić się dlaczego pomagam. Właśnie jestem w sytuacji, gdy Bóg(myślę, że to Bóg) 'podesłał' mi trudną osobę wierzącą, której czasem pomagam. Ta osoba jest naprawdę bardzo trudna. Do tego stopnia, że sama zdaje sobie z tego sprawę i czasem mówi, że pomagam jej, bo kocham Boga, a nie ją. Wiem, że ona tym stwierdzeniem nie oskarża mnie, ale ja się zastanawiam. Faktycznie trudno ją kochać i pomagam, bo wiem, że Bogu to się podoba i chcę Jemu sprawić przyjemność. Czasem nawet odczuwam współczucie wobec tej osoby, bo naprawdę cierpi. Ale trudno byłoby mi powiedzieć, że jej pomagam, bo kocham ją bezinteresownie.
I to takie moje dylematy. Myślę, że do całkowicie bezinteresownej miłości(tej w najczystszej, najdoskonalszej postaci) jest zdolny tylko sam Bóg. Tylko On mógł posłać Swojego własnego Syna na śmierć, wiedząc jaka będzie na ten akt reakcja. Kiedy o tym myślę, to mam wrażenie, że nawet nie jestem w stanie za tak wielką miłość podziękować. Nie wiem, czy do końca ją rozumiem. Naprawdę chwała Bogu za to, co zrobił.