Cytuj:
Można jeszcze posługiwać (praktycznie), można umacniać, zachęcać, dzielić się z innymi, okazywać miłosierdzie [Rzym. 12:6-8 w zależności od przekładu], można się modlić z innymi, można zauważać ich potrzeby i jestem pewien, że można jeszcze robić 1000 innych rzeczy, które bardzo posłużą kościołowi, będą duchowe i nikt nie powinien mieć o to pretensji.
Można, ale raczej w małych społecznościach, wśród ludzi, których naprawdę dobrze się zna. W większych ( nawet takich ok.50 osób) się nie da- szczególnie jeśli spotykamy się raz w niedzielę i nic więcej. Jak mam okazywać miłosierdzie, skoro nie zam potrzeb tych ludzi? O trudnych sprawach nie mówi się osobie, która przyjeżdża w niedzielę a potem cały tydzień jej nie ma( odległość od zboru to uniemożliwia). Jest jeszcze coś- zauważyłam, że ludzie w zborach wytwarzają pewien dystans, wytaczają granicę, której nie wolno przekroczyć. Nie chcą pomocy, nie chcą bliższych relacji, chcą być samowystarczalni albo polegają jedynie na własnej rodzinie. Nie chcą zobowiązań- choć ja bym chętnie pomogła bezinteresownie, to jakoś czułam, że ktoś, komu pomóc chciałam czułby się zobowiązany, miałby wobec mnie dług wdzięczności- a tego nie chce. Właściwie to nie różniło się niczym od świata- pracuję wśród ludzi i tak to działa: ja tobie coś, potem ty mi, trzeba się odwdzięczyć i każdy tego oczekuje. Pamiętam, jak w świecie komuś pomogłam, a ten ktoś mnie zapytał : "a co za to chcesz?"- nie wiedziałam, co powiedzieć, bo nic za to nie chciałam. No ale to świat- myślałam, że w Bożym kościele powinno być inaczej. Ale niestety- nie jest.
Właściwie to nawet w bardzo małych grupach( kilkanaście osób) nie wytwarzały się bliskie relacje, oparte na wzajemnym zaufaniu -można było spotykać się wiele lat, a potem w potrzebie zostawało się samemu. Nikt też nie chciał przyjąć pomocy. Nikt nie rozmawiał o problemach...
W ostatniej społeczności, w której byłam wszyscy byli bardzo duchowi. Tak duchowi, że większość czasu modlili się językami, a rozmawiali tylko o Biblii. Jeździłam tam pół roku. Gdyby nie to, że sama zainteresowałam się dwiema siostrami( z braćmi tam siostrze nie wypadało gadać chyba, bo bracia wyraźnie ode mnie stronili,zresztą widziałam, że kobiety trzymają się razem, a bracia oddzielnie) nikogo bym nie poznała, nikt też nie wyrażał chęci, aby poznać mnie. W takich społecznościach( a innych nie poznałam) trudno o usługę, o której piszesz. Człowiek po pewnym czasie czuje się sfrustrowany i niepotrzebny. Nie ma poczucia, że jest się w rodzinie, a mówimy do siebie bracie, siostro- to po prostu sztuczne. Lepiej robią baptyści, że sobie "panują"( proszę pani, proszę pana)- przynajmniej są w tym uczciwi...
Niestety, za to, że wyraziłam swój żal z powodu tęsknoty za taką społecznością( w jednym ze zborów) za karę zostałam wykluczona ze zboru. Hm...albo z cmentarza. Nie ma tam już mojego nagrobka....
Za to wszędzie podkreślano mocno uległość kobiet, konieczność nakrywania głów w modlitwie- nie tylko w modlitwie, ale w zborze, podczas składania świadectwa, w obecności braci, nawet jak się nie modlili; i nakazywano pokutę z powodu pytań, które się starszym nie podobały. Wcale nie za publiczne napominanie( takie coś to w ogóle niemożliwe by było), ale właśnie za zadanie pytania. Np. w jednym zborze zadałam pytanie, jak się odnieść do "nietrafionego" kompletnie proroctwa( skierowanego do mnie, w odpowiedzi na zadane prorokowi pytanie, do czego byłam zachęcona) - siostra, której to pytanie zadałam nic nie powiedziała i uciekła jak poparzona, a brat nakazał mi pokutę właśnie. Jedyną odpowiedź, jaką poza tym usłyszałam, było " widocznie tego nie rozumiesz, odłóż proroctwo na półkę i poczekaj, aż dojrzejesz do tego, aby to zrozumieć i módl się o to, bo ta prorokini na pewno się nie myli".A myliła się. Całkowicie.
Nie potrafię być uległa komuś, kto naucza niebiblijnie -oczywiście wg poznania mi danego. Nie potrafię być uległa wobec ludzi, którzy są niemiłosierni, i choć wygłaszają piękne kazania, to potem postępują wbrew nim. I wcale nie widać w nich owoców Ducha- ani nawet starań, żeby nad sobą pracować( rozumiem, że nie ma ludzi idealnych i wszyscy grzeszymy, ale jeśli ktoś źle postępuje, ale twierdzi, że właśnie robi dobrze i idzie w tym w zaparte, to ja tego nie rozumiem. Wierzący...? Odrodzony człowiek..?). Nie umiem podporządkowywać się ludziom obłudnym. Czarne jest czarne, białe jest białe. Nie potrafię szanować kogoś, kto nie umie przyznać się do błędu i szczerze przeprosić( przepraszanie "pod publiczkę" to ja już widziałam. Ohyda). Jestem zarozumiała?
Cytuj:
to taki kościół jest martwy. Na cmentarzach z reguły nic się nie dzieje. Tylko po co tam wysiadywać?
Problem w tym, że...nic innego nie ma.
Przez jakiś czas żyłam nadzieją, że wydarzy się coś, co to zakończy, że będzie pochwycenie, ze tyle jest znaków. Ale widzę, że to było złudne, a świat może sobie potrwać wiele, wiele lat. Boję się dalej tak żyć...Boję się o córki. Wiem, może to dobrze dla innych, którzy się jeszcze nawrócą. Choć ja nie widzę w ludziach chęci szukania Boga- ale może żyję w takim środowisku( katolicka prowincja). Nie wiem.
Moja uległość wobec męża poprawiła nam jakość naszego małżeństwa, ale moje wycofanie się i "danie" pola mężowi wcale nie poprawiło innych rzeczy( np. odwagi w podejmowaniu inicjatywy, zaangażowania w sprawy Boże, w modlitwę). Za to ja "oklapłam", "osiadłam" i nie wiem, co z tym dalej. Czekanie boli. Czekam kilkanaście lat. Na nic się już chyba nie doczekam...za życia. Oby tylko gorzej nie było.
A tak na marginesie- bardzo, bardzo dziękuję, że się o mnie martwisz. Bo nie spotkałam jeszcze w realu wierzących, którzy by się o mnie martwili. Właściwie, to nikogo nie obchodziłam. To znaczy za wyjątkiem rodziny, rzecz jasna- bo mąż i córki to wiadomo...To miłe i "rozwiązuje" język( przepraszam- rzadko się zdarza, że ktoś chce mnie słuchać oprócz Smoków

, no jeszcze miło mi było, jak jedna siostra na Skypie do mnie napisała z "z końca świata"). Dziękuję za cierpliwość. I za pamięć.