Szelko, napisałem, że każdy ma swój charakter. Jestem przeciwny tylko tworzeniu klasyfikacji i budowaniu na tej podstawie jakichś teorii zwłaszcza usprawiedliwiających pewne zachowanie. Psychologia jest przydatna najwyżej jako nauka opisująca spustoszenie jakie grzech czyni w człowieku - lekarstwo to już pokuta i przyjście do Boga. Porównanie ludzi do kwiatów jest nietrafione, ponieważ kwiaty nie grzeszą pod wpływem swoich barw, a człowiek pod wpływem charakteru może to robić (impulsywność przekłada się na gniew, zamknięcie w sobie na egocentryzm itd.). I gdy charakter staje na drodze do tego, co słuszne, to nie można tłumaczyć, że się takim jest.
Obawiam się, że rozmawiamy o dwóch różnych rzeczach, Szelka. Gdyby Indi miała problem z charakterem jak każdy, to by tu nie pisała, bo to jest kwestia czasowej przemiany, szlifowania przez Boga. Problem tymczasem jest poważny - jak sama napisała w tytule wątku, dręczy ją. I ja się nie dziwię. Drzewo nie wydające owoców od 7 lat jest martwe albo bardzo poważnie chore i nie ma co łagodzić tematu tak, jak człowieka z zawałem nie ma co pocieszać, że "zaraz przejdzie" zamiast zadzwonić na pogotowie. Z opisów Indi wyłania się okropny obraz zmęczenia, frustracji, rezygnacji. Pisze, że jest dzieckiem wierzących rodziców, że ewangelię zna, a jednak sama siedzi aktualnie w ciemnym dole. Coś jest bardzo nie tak. Z jednej strony pisze różne standardowe chrześcijańskie teksty o tym, że zna ewangelię, wie co to pokuta, że się nawróciła, że zna Boga itd., ale obawiam się, że to raczej przejęta po rodzicach i środowisku terminologia, bo zaraz obok pojawia się rzeczywisty stan: nie może zbliżyć się do Boga, nic się z nią nie zmienia, nie jest wolna. Krótko mówiąc: nie poznała Boga, który z tego by ją uwolnił, a po 7 latach zdaje sobie już z tego aż za dobrze sprawę.
Co musi zrobić - upamiętać się, nawrócić, czyli zmienić kierunek, odwrócić się od swojego życia i uwierzyć w Boga, zostawić to co myślała wcześniej i poprosić o to, żeby mogła Boga przez Jezusa poznać. A jednak nie umie tego zrobić. Dlaczego? Czy dlatego, że nie wie komu zawdzięczamy zbawienie? Na to chyba powinna sama odpisać, ale mam wrażenie, że ona to wie. Po prostu nie robi tego co trzeba,
pójść za Jezusem to nie siedzieć. Oczywiście to nie nasza siła to umożliwia, ale decyzja nawrócenia, upamiętania i zostawienia swojego życia, która nie skutkuje w praktyce niczym - czegoś takiego nie ma w Biblii. Chyba że weźmiemy takiego Szymona z Samarii, który rzekomo się nawrócił, a potem chciał sobie kupić możliwość udzielania Ducha Świętego. Nie ma w tym miejscu co mówić o procesie przemiany przez Pana, bo tu nawet się proces nie zaczął, a wiemy, że żeby się zaczął, musi nastąpić przełom, odwrócenie od martwych uczynków i zwrócenie się do Boga. Nikt mi nie wmówi, że Bóg odmawia łaski temu, kto do Niego przychodzi i wierzy w Jego Syna. Jeśli nie nastąpił przełom, nawrócenie, to nie ma mowy o procesie. Nawet Żydom, którzy w Jezusa przecież podobno uwierzyli, musiał powiedzieć, że ich zachowanie udowadnia, iż nie znają Boga. [Jan. 8:31-59] Ale Indi albo nie rozumie na czym polega nawrócenie i nowe narodzenie, albo nie chce w rzeczywistości się nawrócić. Trzecia opcja jest taka, że jej Bóg odmówił łaski, ale ja nie jestem kalwinistą, żeby w to wierzyć.
Cytuj:
stwierdzenie: "nie jestem zamkinięta" kiedy jestem, jest poprostu zaprzeczaniem rzeczywistości, pozytywnym wyznawaniem czegoś czego nie ma. Chyba nie jesteście w stanie zrozumieć, że je nie mogę mówić, kiedy jestem małomówna, po prostu mam pustkę w głowie i się nie da, jak mam podejść do człowieka, kiedy nie wiem co do niego powiedzieć? Mama podejść rozdziawić buzie i tak stać, dopuki coś mi nie przyjdzie do głowy? Nie dzięki.
Dopóki się nie nawrócisz raczej się to nie zmieni, ale gdy to się stanie to naprawdę jest możliwe. Zanim się upamiętałem bałem się wręcz odezwać do kogoś, potrafiłem siedzieć z kimś w jednym pomieszczeniu długi czas i wytrzymywać całą tą niezręczną ciszę, byle nie musieć nic mówić. Naturalnie też nie wiedziałem co powiedzieć, bo mi wyparowywało z głowy. Zmagałem się z tym, ale bezskutecznie. W końcu po prostu podjąłem decyzję, przeprosiłem Boga za to, że dawałem się tak zniewalać, że było to też egocentryczne, bo bałem się, że ktoś mnie jakoś oceni, pomyśli, że gadam głupoty itd. Przeprosiłem i zacząłem mówić, rozmawiać. Po prostu zacząłem przełamywać moje zamknięcie i obawy, myślałem: jak powiem bzdurę to trudno, ale nie mogę dłużej taki być. I to się skończyło, było coraz łatwiej i teraz sam potrafię podejść do kogoś, zagadnąć. Jak o tym teraz pomyślę, to śmiać mi się chce. Mógłbym wtedy zwalić to na rodzinę, na wychowanie, na przeżycia, na charakter. Ale zwaliłem to na Pana Jezusa, przyznałem mu rację co do oceny mojego zachowania i zrobiłem z tym porządek, co On sam umożliwił.