Ogłuszani wieściami ze świata o spektakularnych cudach i śniący o znakach z Nieba zapominamy, że Bóg przychodzi najczęściej w lekkim powiewie, a ziarno musi jakiś czas poleżeć w ziemi, i być podlewane, czekając na odpowiedni moment do wzrostu...
Ale od początku.
Moja mama była zawsze przedsiębiorczą i niezależną osobą, dużą nadzieję pokładała w dobrach materialnych i zawsze była zdania, że nikt nie jest w stanie zapanować nad jej życiem z wyjątkiem jej samej, a co ona zaplanuje, spełni się napewno. To wszystko: gotówka i konta w banku, i wiara we własne możliwości panowania nad sytuacją i własnym życiem dawały jej poczucie bezpieczeństwa. Z tych też powodów nie mieściło się jej w głowie, że ktoś inny, na przykład Bóg, mógłby rządzić w jej życiu i nim kierować. O Jezusie usłyszała ode mnie po raz pierwszy gdy oznajmiłem jej (14 lat temu, kilka miesięcy po moim nawróceniu), że zamierzam dać się ochrzcić i zapraszam ją na ta uroczystość. Potem wielokrotnie miała okazję usłyszeć Prawdę, ale nie przynosiło to żadnych wyraźnych owoców. Po prostu mniej lub bardziej zaangażowane rozmowy o Bogu, która to jednak „tematyka” z biegiem czasu (od około roku wstecz) zaczęła mamę coraz to bardziej i bardziej wciągać i interesować...
Jednak już na długo wcześniej zaczęło się coś dziać - czynił to sam Bóg, albo później zaczął to wykorzystywać: misternie ułożone życiowe plany mojej mamy zaczęły powoli się sypać.
Najpierw pożyczyła ogromną ilość gotówki zachęcona możliwością łatwego zysku. Pieniądze przepadły. Potem dopracowała się nowych i kupiła wielkie mieszkanie, za kolejne ogromne pieniądze je wyremontowała, z myślą: „Będę miała duże mieszkanie, dzieci i wnuki będą mnie odwiedzały, będziemy tworzyć wspaniałą i szczęśliwą rodzinę!”
Dzieci jednak rozjechały się po różnych częściach miasta albo kraju, a i wnuków, okazało się, nie tak łatwo się doczekać... Oprócz tego rodzina, która miała być szczęśliwą, zaczęła się kłócić i walczyć między sobą. Kolejny zaplanowany element zadrżał i zaczął pękać w posadach.
Zostali jednak przyjaciele. Jak nie dom rodzinny, to przynajmniej otwarty! I tu niespodzianka, przykra niestety: dwoje, tych najbliższych, w ciągu roku opuściło ten świat. Tego było za wiele, pojawiły się lęki, samotne noce i wieczory w wielkim pustym domu... Nie potrafiła pojąć jak to jest, że tak precyzyjnie sobie wszystko zaplanowała, miała tak wielką pewność, że będzie jak zechciała, a jednak runęło. A w głowie pojawiło się pytanie, które zaczęła zadawać nie tylko sobie ale i Bogu: „Jeśli miałam wszystko zaplanowane w najdrobniejszym szczególe, a nic z tego się nie powiodło... Jeśli wszystko na czym było warto opierać własne istnienie odeszło, albo z pewności zamieniło się w stratę... Jeśli mam jeszcze pożyć te parę lat na tym świecie – tak myślała – to na czym mam oprzeć swoje życie?”
Jak myślicie? Ile wierny i łaskawy Bóg zwlekał aby jej odpowiedzieć? Niezbyt długo.
Dowiedziałem się niespełna trzy – cztery miesiące temu, że oddała Mu swoje życie. Nikt tego nie widział, nikt nie słyszał jakimi słowami powierzała się Bogu, ale On, miłosierny, pomógł jej zrozumieć marność tego co przemijające i wieczność z Nim i na tym zbudował początki ich relacji.
Świadectwo moje ma dwa wymiary. Pierwszy to rzeczy i zmiany jakie uczynił w życiu mojej mamy Duch Święty, ten długoletni, a jednak konsekwentny proces - to najważniejsze.
Drugi to nauka z tej całej sytuacji jaka wynikła dla mnie: mianowicie, że gdy ostatnimi czasy głosiłem mamie Ewangelię i odpowiadałem na jej pytania zawsze miałem poczucie winy, że mówię rzeczy chybione albo niewłaściwe. To taki syndrom intelektualizowania chrześcijaństwa (przygotowywanie sobie odpowiedzi na każde możliwe pytanie), albo po prostu brak zaufania („Nie troszczcie się o to, co będziecie mówić...”).
Druga strona medalu to fakt, że Bóg dotykał mamę w okresie, w którym daleki byłem od normalności w moim życiu chrześcijańskim. Ba! Byłem zupełnie nieużytecznym narzędziem i nie miałem niczego: kondycji, mądrości, sił, ufności... Niczego co mógłbym położyć przed Bogiem jako mój „atut”, jednak On posługiwał się mną i przez moje usta mama mogła otrzymywać kolejne porcje „wody” potrzebnej do wzrostu czegoś, co przez laty było siane lub dosiewane. Dzisiaj odzyskałem pokój i jestem przekonany, że nie powinniśmy się o nic martwić, co mówić, co „przyodziać”, a jeśli będziemy pokładali ufność w mocy własnych słów czy intelekcie... Sami wiecie.
I dzisiaj wiem też, że właśnie w naszych słabościach i w chwilach największej niepewności, z niemocą przenikającą nas do szpiku kości objawia się Łaska. Wtedy najwyraźniej.
Ale czy to wszystko nie zostało już czasem gdzieś napisane..?
Pozdrawiam.
PS. Mama wzrasta z każdym dniem. Kiedyś bardzo bała się czytać Biblię, bo przerażała ją wizja człowieka, jego grzeszność i rzeczywistość w niej opisana. Dzisiaj chłonie ją z zapałem, wiele z niej rozumie, wiele się uczy i lubi ją cytować.
Chodzi na spotkania baptystów w naszym mieście, znalazła już kilku nowych przyjaciół... Zaczęła dzielić się z innymi tym co się wydarzyło i wydarza w jej życiu, ze specyficznym dla niej zapałem... Ja i moja żona mamy z nią relacje jakich nigdy wcześniej nie mieliśmy. Po tym jak pomodliła się i poprosiła o pomoc lęki, które miała zniknęły i pojawił się, jak ona to mówi: „taki spokój”...
Pieniądze przestały się dla niej liczyć. Zaczęła z pełną świadomością odkładać na zupełnie innym koncie...