Mówię wam, przyjaciele moi, nie bójcie się tych, co zabijają ciało, i nic więcej uczynić nie mogą. Ja wam pokażę, kogo macie się bać. Bójcie się tego, który, gdy zabije, może wrzucić do piekła. Tak powtarzam wam, tego się bójcie. Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy, a przecież Bóg nie zapomina o żadnym z nich! A nawet wszystkie włosy na waszej głowie są policzone. Nie bójcie się! Wy warci jesteście więcej niż wiele wróbli. [Łuk. 12:4-7]
Tak, dzisiaj doświadczyłem, że śmierć cielesna nie jest w stanie mnie odłączyć od Boga. I nie jest mi straszna. Może to nastąpić dziś, jutro, za miesiąc...To Jego życie, nie moje życie. To było tak, że idąc krakowskimi Plantami dostrzegłem zielone światło na drugą stronę do ul. Zwierzynieckiej. Biegłem co sił, zielone światło nadal migało, znalazłem się na pasach i...kilka centymetrów, a potem już tylko kilka milimetrów przed przednim bagażnikiem samochodu. Wpadłem pod samochód. Jedyne co pomyślałem wtedy, że to już chyba koniec mojej drogi, w kilku sekundach miałem jeszcze w głowie wypadek samochodowy Davida Wilkersona (i nie wiem dlaczego on? Może dlatego, że ta śmierć Bożego człowieka była wtedy dla mnie jakaś taka niejasna, nie wiem sam, co o tym myśleć)...Pojazd nagle zahamował, wstałem poturbowany, otrzepałam się i...poszedłem dalej. Jak gdyby nigdy nic. Ludzie zaniemówili, tylko mówiły ich zaskoczone twarze (np. otwarte usta), pełne podziwu spojrzenia...Kobieta-kierowca auta krzyczała za mną dwukrotnie z pytaniem, czy nic mi się nie stało? Na co umiałem jej spokojnie odpowiedzieć (zero emocji, zero szoku, po prostu NIC, pokój Boży), że nie i, że "przecież było zielone światło". Oczywiście, są potłuczenia: moja noga jest cała niebiesko-fioletowa i ręka obolała z pozdzieraną skórą. Ale żyję, [...] nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus [...] (Gal. 2,20)
|