ppajda napisał(a):
Pytaniem jednak jest, czy mimo swojej niedoskonałości człowiek jest aż tak zepsuty, że niezdolny, by uczynić cokolwiek dobrego sam z siebie? Co o tym myślicie?
Widzę, że pytanie dotyczy tak zwanej "totalnej deprawacji człowieka". Odpowiedź będzie zależała od zdefiniowania podstawowych pojęć. Na przykład "cokolwiek dobrego" i "sam z siebie". Każdy człowiek został wyposażony przez Boga w sumienie, które mu podpowiada, co jest dobre, a co złe (na podstawie prawa naturalnego wmontowanego w sumienie). Dlatego każdy człowiek odpowiada przed Bogiem za swoje czyny i może być sprawiedliwie sądzony. Jeśli "cokolwiek dobrego" oznacza obiektywne dobro zgodne z sumieniem i standardem dobra i zła podanym przez Boga, to wielu ludzi czyni dobro mimo swej skłonności do czynienia zła. Problem polega na tym, że takie czynienie dobra ich nie zbawia. W sensie zbawczym są to tzw. "martwe uczynki". Ale uratowanie komuś życia przez ateistę jest obiektywnie dobre. Posobnie jak wiele innych czynów obiektywnie dobrych, które nie wynikają z egoizmu, lecz z altruizmu. Skoro ludzie są zdolni do poświęceń dla innych, bo tak każe im sumienie, to rzeczywistość zaprzecza teorii o "totalnej deprawacji".
Jeśli "cokolwiek dobrego" zdefiniujemy jako coś, co jest wykonywane wyłącznie jako efekt świadomego rozeznania woli Bożej w odrodzonym sercu (a tak będzie twierdził np. kalwinista), to oczywiście nikt nie jest w stanie zrobić cokolwiek dobrego bez nowego narodzenia. Ale ja nie widzę, żeby Bóg definiował czynienie dobra w ten sposób - co więcej, czytam w Biblii, że Bóg wymaga od każdego człowieka czynienia dobra, a człowiek może poprzez nieprawość tłumić poruszenia sumienia i dlatego czeka go gniew Boży [Rzym. 1:18]. Poprzez sumienie dobroć Boża prowadzi go do upamiętania, ale on może zatwardzić swoje serce [Rzym. 2:1-6]. Wszyscy są pod wływem grzechu i nie ma takich, którzy byliby wystarczająco sprawiedliwi, żeby ich życie ich usprawiedliwiało przed Bogiem. Dlatego z uczynków nie będzie usprawiedliwiony żaden człowiek, bo Prawo (czy to naturalne objawione w sercu, czy Mojżeszowe objawione "na papierze") daje poznanie grzechu i świadomości swojej grzeszności przed Bogiem. My również ich nie przewyższamy [Rzym. 3:1-20].
Kontekst rozdziałów Rzymian 1-3 mówi o tym, że człowiek ma sumienie i nie ma wymówki (że "nie wiedział"), jest skłonny do grzechu i zatwardzania swego serca, ma standard dobra i zła, ale nie jest w stanie sam siebie usprawiedliwić na podstawie własnych czynów, bo musiałby być doskonały. Stąd konieczność usprawiedliwienia z łaski Bożej przez wiarę w Chrystusa. Wyrywanie z kontekstu kilku wersetów, które dotyczą usprawiedliwienia z uczynków może doprowadzić do przekonania, że absolutnie nikt nie jest w stanie nigdy zrobić niczego, co byłoby obiektywnie dobre. A to nieprawda.
Szerszy kontekst Biblii pokazuje, że Bóg uznawał pewnych ludzi za sprawiedliwych [Job], że chodzili z Bogiem [Henoch], podobali się Bogu [Noe], że mieli świadomość dobra i zła, choć byli poganami [Abimelech], że Bóg stworzył ludzi po to, żeby Go szukali - czyli dał im zdolność do szukania Boga, że ich pociaga do siebie (za pośrednictwem sumienia). Czyli mowa jest o dwóch kategoriach sprawiedliwości - o sprawiedliwym postępowaniu człowieka niezależnie od jego skłonności do zła i popełniania zła, oraz o własnej sprawiedliwości w sensie zbawczym i w kontekście usprawiedliwienia. Ta pierwsza jest możliwa, ta druga nie. Co nie przeszkadza ludziom czynić dobro według pobudzeń sumienia.
Czy mogą to wszystko czynić "sami z siebie"? Gdyby nie mieli sumienia, to byliby pozbawieni "odbiornika" dla którego Bóg jest "nadajnikiem". Samo odbieranie tego nadawania jest związane z pociąganiem przez Boga człowieka obdarzonego wolną wolą po to, by mógł skorzystać z łaski i przyjąć ofertę zbawienia na podstawie świadomej decyzji.
Ponieważ sumienie jest od Boga, można powiedzieć, że żaden człowiek nie może nic dobrego zrobić sam z siebie. Ale nie można powiedzieć, że obiektywne dobro mogą czynić wyłącznie ludzie odrodzeni, bo przecież sumienie mają wszyscy - nawet ateiści. Janusz Korczak postanowił dobrowolnie pójść do komory gazowej w obozie Auschwitz razem ze swymi wychowankami, bo nie chciał ich opuścić. Był Żydem, agnostykiem i masonem, o zgrozo. W tym miejscu teoria o totalnej deprawacji upada - chyba, że ze względu na założenia kalwinizmu postanowimy przypisać Korczakowi odrodzenie przed podjęciem tej decyzji - ale temu zaprzeczają fakty:
"Nie chcę być obrazoburcą ani odbrązawiaczem - ale muszę powiedzieć, jak to wtedy widziałem. Atmosferę przenikał jakiś ogromny bezwład, automatyzm, apatia. Nie było widocznego poruszenia, że to Korczak idzie, nie było salutowania (jak to niektórzy opisują), na pewno nie było interwencji posłańców Judenratu - nikt do Korczaka nie podszedł. Nie było gestów, nie było śpiewu, nie było dumnie podniesionych głów, nie pamiętam, czy niósł ktoś sztandar Domu Sierot, mówią, że tak. Była straszliwa, zmęczona cisza. Korczak wlókł nogę za nogą, jakiś skurczony, mamlał coś od czasu do czasu do siebie (...). Tych paru dorosłych z Domu Sierot, między nimi Stefa (Wilczyńska), szło obok, jak ja, lub za nim, dzieci początkowo czwórkami, potem jak popadło, w pomieszanych szeregach, gęsiego. Któreś z dzieci trzymało Korczaka za połę, może za rękę, szły jak w transie"
http://pl.wikipedia.org/wiki/Janusz_Kor ... atni_marsz