Najpierw w dwóch słowach chciałabym się odnieść do ostatniej wymiany zdań w tym wątku.
Widzę sposób dyskutowania i wymianę zdań pomiędzy Talmidem i Smokiem inaczej, niż Axanna.
Talmidzie- wydaje mi się, że się szybko irytujesz- i właściwie nie wiem, czemu. Zacząłeś miło i grzecznie, aż "za regulaminowo" i nagle zacząłeś, jak mówi młodzież "się nakręcać"

Nie uważam, że ktokolwiek tutaj cię źle potraktował, dokuczył ci, czy o coś oskarżył. Nie wiem, gdzie i u kogo dopatrzyłeś się zaciętości, skrytości, wrogości, oskarżeń zza pseudonimów. Skąd w ogóle ten pomysł?
Podziwiam twoje zdolności językowe i wiedzę, ale też nie mogłabym dać sobie ręki uciąć za twoje nowe narodzenie. I nie płynie to z wrogości- przeciwnie.
A teraz wracam do kwestii (nie)utracalności.
Podoba mi się przykład z AGD

Jednak zastanawiam się, czy to nie jest bardziej tak, że np ktoś nie używa wspomnianego żelazka tak, jak powinien, albo w ogóle, aż w końcu staje się ono bezużyteczne (to lepiej ilustruje proces destrukcji, niż nagłe wyrzucenie go). Tym niemniej ciągle je "ma", bo dostał je na zawsze. Jednak żelazko służy do prasowania, nie po to... żeby go nie utracić

I wezwanie "zbawienie wasze sprawujcie" można by zrozumieć- macie extra żelazko, to z wdzięcznością prasujcie, nie marnujcie go. No i właśnie- jeśli tak "zmarnujemy" nasze wieczne zbawienie...to co?
Znowu by mi tu pasował fragment (1 Kor 3,15) który, jak już ustaliliśmy w innej dyskusji, nie mówi o uczynkach/wierze, tylko o służbie nauczycieli- jednak ze względu na wzmiankę o zbawieniu,
mimo bezużyteczności dzieł może można by jakąś analogię dostrzec?
Nie do końca rozumiem poniższe:
Smok Wawelski napisał(a):
Wyobraź sobie, że jesteś tzw. "nieutracalnikiem" i przeżywasz kryzys wiary albo wpadłaś w sidła grzechu i trwasz w nim od pewnego czasu. Wtedy zamiast się po prostu upamiętać i odnowić relację z Panem [II Tym. 2:24-26; I Jana 1:9] będziesz się zastanawiać, czy aby w ogóle się nawróciłaś, bo przecież "Kto z Boga się narodził, grzechu nie popełnia, gdyż posiew Boży jest w nim, i nie może grzeszyć, gdyż z Boga się narodził" [I Jana 3:9] i jeszcze Cię ktoś dobije innym wersetem wyrwanym z kontekstu: "Kto popełnia grzech, z diabła jest, gdyż diabeł od początku grzeszy" [I Jana 3:8]. Znam osobiście przypadki "nieutracalnych", którzy w chwili takiego kryzysu panicznie się bali, że nigdy się nie narodzili na nowo, że są dziećmi diabła, i że "są wśród nas, ale nie są z nas" [I Jana 2:19]
Mnie by się wydawało, że zawsze w momencie wątpliwości co do faktu nowego narodzenia, można by przyjść do Boga "jeszcze raz". Natomiast na lęk spowodowany myślą o zaistniałej już utracie zbawienia chyba nie ma już rady, w świetle tego, co mówi Biblia w Hbr 10,26 nn?
Fałszywe poczucie bezpieczeństwa i to co nazwałeś "licencją na grzech" to owszem, jest problem.
Widzę go wokół i nie mam na to odpowiedzi. "Utracalność" taką odpowiedź mogłaby przynieść.
Jednak, co mi nadal do tej utracalności nie pasuje:
Jakakolwiek sprawa, prawda, teza jest prosta wtedy, kiedy może ją zrozumieć dziecko, człowiek prosty, starszy człowiek.
Mam wokół siebie właśnie takich odbiorców, a i sama jestem w jakiś sposób każdym z nich

Obawiam się, że np moja 98 letnia babcia nie zrozumiałaby różnicy pomiędzy zbawieniem z łaski i nie z uczynków, a zbawieniem z łaski, które można jednak utracić nie pełniąc uczynków...
Niezależnie od tego czy z nas te uczynki, czy z Boga, jako owoc żywej wiary... To mogłaby być różnica nierozpoznawalna dla niej, zatem trudna do obrony.(mniej więcej: katolicy muszą na zbawienie zasłużyć, a protestanci je utrzymać ) A przecież podstawy ewangelii są proste. Ja bym jej raczej powiedziała (i mówię): u człowieka zbawionego widać owoc uczynków i to "tak jest", a jego brak świadczy o tym, że coś nie działa i należałoby się zastanowić nad faktem zbawienia.
Mnie swego czasu właśnie to olśniło- Z ŁASKI. I rozumiem to dosłownie: nic nie musiałam i nie muszę, wszystko dostałam darmo, skutkiem czego teraz chcę i mogę. Takie wersety, które podtrzymują moje bezpieczeństwo w Panu pomagają mi w ciężkich chwilach. Nie czuję się przez nie zachęcana do grzechu (powiem jak apostoł: przenigdy! ) ale zachęcana do podnoszenia się z niego za każdym razem, w ufności, ze został przebaczony i nie przekreślił tego, co mam z Bogiem teraz i wiecznie.
Obawiam się, że jednoznaczna zgoda na "utracalność" wepchnęłaby mnie znowu w uczynkowość i lęki... i ciążyłaby mi moja odpowiedzialność za przyszłość, choćby za wiarę, czyli za tę nić, o której piszesz. Zapieczętowanie jest przeciwieństwem tego.
Czy nie jakoś szlachetniej jest jeśli uczynki żywej wiary płyną "bezinteresownie", z wdzięczności Panu, niż jakby podtrzymywane wolą zachowania wiary i zbawienia?
Czy coś jest ze mną nie tak?