Ostatnimi czasy trudno wręcz nie zauważyć coraz bardziej przybierającej na sile polityki pozytywnego myślenia, prowadzonej w wielu zborach. Widać to zresztą wyraźnie, jeżeli poczytać sobie choćby wypowiedzi wierzących, pisujących na rozmaitych forach. Można oczywiście i odwiedzić kilka zborów, albo nawet konferencji, a wszędzie (albo przeważnie) będzie to samo - kazanka na optymistycznej nocie się zaczynające i tak samo się kończące. Zauważyłam ostatnio, że nawet na wieczerzy Pańskiej nie ma ani wzmianki ani o uświęceniu, ani o przeciwstawieniu się grzechowi, ani o pilnowaniu się, czuwaniu.... nic, ani słowa, tylko "Bóg jest miłością", "nie wolno nikogo osądzać", "jesteśmy wybrani", "jesteśmy z łaski"... itp.
Co gorsza, to przeważnie (bo na szczęście nie wszyscy), nie tylko nie mają ochoty zachęcać się wzajemnie do naśladowania Pana, do zapierania się siebie - co, jak ze Słowa wynika, jest czymś wręcz niezbędnym ("niech
codziennie weźmie krzyż mój i mnie naśladuje"), lecz próbują wsadzić na siłę innym na nos też różowe okulary, za jakimi się sami chowają, słuchając chętnie kazań o "wszystko przykrywającej miłości, nie z uczynków przecież, tylko z łaski" - czyli innymi słowy "za friko" i co się martwić. Ten zalewający zewsząd strumień optymistycznych półprawd dokonuje, moim zdaniem, prawdziwego spustoszenia wśród ludu Bożego, usypiając i tak prawie (wybaczcie szczerość) zdechłe sumienie.
Akurat, he-he, o sumieniu nie tak dawno słyszałam wykład - aby nas nie oskarżało, hihi... tak gdyby ten cenny dar, który w dzisiejszym czasie jest rzadkością, komuś aż tak dokuczał... Mi się zdawało, że należy się modlić do Pana, aby nasze sumienia całkiem nie zagasły, aby były żywe w naszych sercach, a nie umarłe.... ale cóż... u nas bardziej są zmartwieni, żeby nie oskarżało, chociaż nie widać jakoś, żeby kogoś oskarżało, wręcz przeciwnie... "dzięki ci Panie, że jesteś, Panie, pośród nas, Panie, wybrałeś nas Panie, błogosławisz, Panie..." - mi to już jakiś różaniec zaczyna przypominać...
Jak wiele, razy zamiast być zbudowana w zborze, co wydaje się naturalną przecież kolej rzeczy - chodzimy tam po to, żeby się budować i zachęcać się wzajemnie - wychodziłam zgorszona tymi półprawdami, zapewnieniami o niby pomyślności, fałszywym samozadowoleniem...
Niechaj ktoś spróbuje porozmawiać o grzechu, czy o wezwaniu do uświęcenia, do codziennego wzięcia krzyża i naśladowania Pana... ja próbowałam - taki lament się podnosi, taki sprzeciw - jak to "nam odpuszczone", "dokonało się", "raz na zawsze", "wybrani", "umarł za grzechy całego świata", można "wpaść w samo potępienie", że "wszyscy mamy słabości", "nas to nie buduje..." itd.itp. Dziś grzech się nazywa pobłażliwym "nasze słabości"... Owszem, ja rozumiem, że mamy słabości, ale czy nie musimy z nimi walczyć?
Jak często słychać "jesteśmy inni" - aż zatarte jest to powiedzonko - bo się uważa, że jeżeli się nie chleje, nie pali i się nie klnie, to już tacy są "inni"... a co z takimi drobiazdzkami, jak pycha, wyniosłość, schlebianie, zadufanie w sobie itp.? O tym wcale się nie mówi, gdyż to są "słabości", ani się nie mówi, ani się nie zachęca, ani się nie naucza. A przecież to o tym właśnie piszę, że jest "obrzydliwością przed Panem"...
Heh, pewnego razu usłyszałam nawet coś takiego - "Bóg wykorzystuje nasze upadki... Bóg dał nam przyzwolenie na grzech..." - z tego drugiego, co prawda, potem się wycofano, ale coś takiego też miało miejsce
Czy ktoś wie co to się dzieje i jak tu wytrwać, żeby się nie zobojętnieć do wszystkich i wszystkiego i nie popłynąć "z prądem" letniego chrześcijaństwa, bełkocząc słodziutkie "dzięki ci Panie"...
oj, ale napisałam...