Ale w zborach w ogóel ignoruje się nauczanie o darach. Nie mówi się o tym, nie zachęca, nikt już nie modli się językami, nikt nie szuka odpowiedzi od Pana. Modlitwy są 'w jedną stronę"- "dziękuję" i "proszę o"
Nikt już nie oczekuje , że może coś od Pana dostać. Kiedy ktoś choruje, nie ma o niego modlitwy. A już na pewno nie z nałożeniem rąk. Owszem, czasem na grupie ktoś bąknie "Panie, proszę o zdrowie dla brata X", ale bez zbytniego zaangażowania. O Bogu w ogóle ( poza kazaniami) się nie mówi, a rozmowy towarzyskie koncentrują się na pracy , polityce i pogodzie. Kiedy ostatnio rozmawiałam z pewną siostrą i niewierzącym młodym człowiekiem, była idealna okazja, żeby powiedzieć temu człowiekowi o Bogu, bo sam zmierzał w tę stronę. Czuć jednak byŁo skrępowanie tej siostry, niechęć, aby w ogóle zacząć mówić o Jezusie i zbawieniu. Nastawienie większości znanych mi teraz chrześcijan jest mniej więcej takie:" Mi wystarczy to , co jest, ludzie wiedzą, gdzie jesteśmy, gdyby chcieli, to by przyszli".
Uwielbienie na nabożeństwach to wymamroczone cicho smętne pieśni, a każdy przejaw żywszej reakcji spiorunowany jest wzrokiem pełnym potępienia.
Wiem, że można wpaść w charyzmanię, ale tęsknię za czasami, kiedy wszyscy byliśmy gorliwi, kiedy nie umieraliśmy z nudów podczas uwielbienia, kiedy ktoś wychodził i miał słowo prorocze, kiedy ludzie dzielili się świadectwami.Teraz tego nie ma. Wszystko jest bardzo poprawne i grzeczne, ale ...czegoś mi brak.
Jestem spaczona...? wymyślam sobie coś...?
Czy jest to możliwe, że wierzący w niektórych zborach to ludzie co prawda narodzeni na nowo w Panu, ale po prostu...nieochrzczeni Duchem? Bo czasem kiedy z niektórymi wierzącymi rozmawiam, to mam wrażenie, że gadam jak ze ślepym o kolorach...
Trochę się z mężem dusimy i jakoś nam smutno...